Nawet 26 tysięcy lekarzy może mieć problem z uzależnieniem

Zdjęcie ilustracyjne / źródło Pixabay / fot. Darko Stojanovic

Potrzebujemy programu, który pomoże medykom mającym problem z substancjami psychoaktywnymi. Taka osoba powinna stanąć przed wyborem: idziesz się leczyć albo tracisz prawo wykonywania zawodu. Później, po leczeniu, proces zdrowienia musi być monitorowany przez parę lat. Taki lekarz musi przechodzić badania płynów ustrojowych, tak jak sportowcy wyczynowi – przekonuje dr Bohdan Woronowicz, psychiatra, twórca i wieloletni szef Ośrodka Terapii Uzależnień w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

Widział pan nagranie z krakowskiego szpitala, gdzie dyżur pełnił lekarz podłączony kroplówką do pewnej „ampułeczki”, jak ją nazywał? Przyjął tak pacjenta w gabinecie. Prosił o owe ampułeczki stażystkę – nie wiadomo, co w nich było, choć rozmowa sugerowała, że mogło chodzić o fentanyl, silny lek o działaniu narkotycznym. Chociaż sam lekarz zaprzecza, jakoby brał narkotyki, to dochodzenie w tej sprawie się toczy.

Na tym polega ta choroba, że się zaprzecza uzależnieniu, nie widzi się go, a przy okazji też mówi się nieprawdę, tak jak w tej sytuacji. To, że takie rzeczy się dzieją, wiem od trzydziestu czy czterdziestu lat, bo już pół wieku staram się pomagać osobom z uzależnieniami. Już dawno zaczęto mnie zapraszać w celu diagnozowania lekarzy, którzy zostali zatrzymani w czasie pracy lub w innym miejscu w stanie nietrzeźwym, albo złapano ich na braniu narkotyku czy leków uzależniających. I zorientowałem się, że jest to ogromny problem. Pamiętam taki monolog kabaretowy, chyba z 2021 roku, w którym była mowa, że alkoholik to człowiek, który pije więcej od lekarzy. Do tego doszło!

Był czas, kiedy media co chwilę donosiły o lekarzach pracujących po spożyciu alkoholu, pacjenci wzywali policję…

Wychwytywałem te wszystkie sytuacje. Już około 2013 roku pojawiła się w internecie gra dla dzieci i dla dorosłych, która nazywała się „Lekarz alkoholik”. To była gra zręcznościowa, a polegała na tym, że trzeba było coś wyciągnąć z człowieka – kość czy cokolwiek innego. Ale to było trudne zadanie, ponieważ wykonywał je pijany „lekarz alkoholik”, który ma problem ze skoordynowaniem swoich ruchów. Taką niesławą okrył się ten szacowny zawód. Już na początku lat dwutysięcznych zacząłem interweniować w tej sprawie. Wtedy prezesem Naczelnej Izby Lekarskiej był Konstanty Radziwiłł, cieszył się bardzo dużym autorytetem. Spotkałem się z nim i dokładnie wytłumaczyłem, na czym polega problem i w efekcie tych rozmów, Naczelna Rada Lekarska wydała w 2007 roku specjalną uchwałę. Zobowiązała ona okręgowe rady lekarskie do zorganizowania „systemu pomocy lekarzom i lekarzom dentystom, których stan zdrowia uniemożliwia wykonywanie zawodu, a w szczególności do powołania pełnomocnika do spraw zdrowia lekarzy”.

Tacy pełnomocnicy zostali powołani?

W większości tak, ale były też izby, które to zignorowały. Nie wnikałem dlaczego, bo nigdy nie byłem działaczem izbowym. Cieszyłem się, że w ogóle coś z tej mojej inicjatywy powstało. Natomiast, kiedy przeszedłem na emeryturę, zaczynała się nowa kadencja samorządu lekarskiego i koledzy z warszawskiej Izby Lekarskiej poprosili, żebym to ja został u nich takim pełnomocnikiem. Podjąłem się tego zadania i funkcję tę pełniłem w latach 2014–2018. Wtedy bardzo dokładnie przyglądałem się problemowi uzależnień wśród lekarzy. Zamówiłem sobie nawet wycinki prasowe. Rzeczywiście, okazało się, że prawie nie było miesiąca, żeby gdzieś w Polsce nie złapano lekarza, który był pod wpływem alkoholu na dyżurze. 

I wtedy napisał pan specjalny program pomocy lekarzom z uzależnieniem i zagrożonym uzależnieniami?

Doszedłem do wniosku, że trzeba taki program stworzyć. Zauważyłem, że wprawdzie ci lekarze byli wzywani do Izby Lekarskiej, ale wychodziło na jaw, że na przykład już wcześniej wyrzucano ich z jednej placówki, a oni przenosili się do drugiej w tej samej miejscowości albo w innym mieście, albo nawet w innym województwie. I dalej robili to samo. No i okazało się, że tych sytuacji jest bardzo dużo, a nie ma niestety żadnego programu, który by profesjonalnie pomógł lekarzom z tymi problemami, niektórych nawet „chwycił za głowę”.

Wiadomo, jaki odsetek lekarzy ma taki problem?

Na świecie szacuje się, że 8 do nawet 16 proc. lekarzy – tylu miało czy ma problem z przyjmowaniem substancji psychoaktywnych lub wręcz z uzależnieniem. W Polsce mamy 150 czy 160 tysięcy lekarzy, czyli rzecz dotyczy od 12 do blisko 26 tysięcy z nich. To jest przerażające.

Tak naprawdę, by się przerazić, wystarczyłby jeden lekarz, bo przecież jest odpowiedzialny za życie i zdrowie ludzi.

Dlatego nie wolno dopuścić do tego, żeby jedyną karą dla lekarzy, u których stwierdzono problem z piciem alkoholu czy braniem substancji psychoaktywnych, była zmiana miejsca pracy. Ten problem nie może być zamiatany pod dywan. I nie ma znaczenia, czy to uzależnienie od alkoholu, leków, czy narkotyków. Nie wiem, dlaczego znakomita większość osób zarządzających ochroną zdrowia bądź pełniących odpowiedzialne funkcje w samorządzie lekarskim nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że z ludźmi z uzależnieniem należy rozmawiać inaczej niż ze zdrowymi. Nie widzę też u nich chęci zrozumienia. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, kiedy słyszę, że jakiś szef udziela ostrej reprymendy lekarzowi z uzależnieniem, ten przeprasza, obiecując jednocześnie poprawę i sprawę uważa się za załatwioną. Oni nie rozumieją specyfiki uzależnień i, co gorsze, nie kwapią się, żeby ją poznać. 

Nie mogą zrozumieć, że bardzo często ten lekarz z uzależnieniem wierzy w to, że za pomocą „silnej woli” uda mu się zmienić swoje postępowanie. On nie widzi swojej choroby i niestety nikt mu nie pomaga w tym, żeby ją zobaczył. Jeśli zostanie zwolniony, to często nie dyscyplinarnie, tylko na zasadzie porozumienia stron, bo „dobrzy” koledzy nie chcą psuć mu kariery. Niestety odbywa się to kosztem jego zdrowia, a co gorsza – zdrowia i czasami życia jego pacjentów. Przez wiele lat usiłowałem to zmienić, ale niestety nie udało się.

Lekarze z racji zawodu mają dostęp do środków psychoaktywnych – trudno ich więc złapać, a z drugiej strony trudno im się nie skusić.

Lekarze z uzależnieniem często zdobywają leki czy narkotyki nielegalnie – kradną, wypisują recepty na inne osoby, proszą kolegów o ich wystawianie, a nawet kradną im te recepty. Był lekarz, który miał osiem czy dziewięć spraw z różnych miejsc, z różnych miast i firm za to, że był tam w pracy „pod wpływem”. Nie ulega wątpliwości, że to była osoba z uzależnieniem. Możemy się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje.

Praca lekarza jest bardzo stresująca.

Stresująca, a do tego lekarze są zmuszani do pracy ponad siły, grubo ponad 40 godzin tygodniowo, kilka dyżurów z rzędu, bo nie ma specjalistów i nie ma komu pracować.

A jak wezmą amfetaminę, to mogą długo funkcjonować.

Jak wezmą amfetaminę, kokainę czy jeszcze inne stymulanty, jak się napiją, to się okazuje, że mimo przepracowania nadal można pracować. Przy czym w takiej sytuacji zaufanie do lekarza spada ogromnie i jest to też zagrożenie dla niego samego. Dążyłem do tego, żeby każdy lekarz złapany w stanie nietrzeźwym w miejscu pracy albo i poza, na przykład, gdy jechał samochodem i został zatrzymany przez policję, został także objęty specjalnym programem. Konieczne było zrobienie czegoś takiego, jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie już w latach 70. XX wieku opracowano i wdrożono schematy postępowania z lekarzami z uzależnieniem – od chwili stwierdzenia problemu do momentu powrotu do pracy po leczeniu.

Na czym polegałby schemat postępowania z takimi lekarzami?

Najpierw taka osoba staje przed wyborem: idziesz się leczyć albo tracisz prawo wykonywania zawodu. Później przechodzi leczenie i dalej ten proces zdrowienia musi być – koniecznie – monitorowany. Działania tej osoby muszą być dokumentowane. W Ameryce na przykład takie okresy monitorowania wynoszą od trzech do pięciu lat. Najpierw lekarz musi raportować przebieg swojego leczenia, później często przechodzi planowane albo losowe badanie płynów ustrojowych, tak jak sportowcy wyczynowi. Musi informować, gdzie przebywa. Spodziewa się, że w każdej chwili może przyjść osoba wyznaczona do jego zbadania – może go złapać na złamaniu wstrzemięźliwości, jeśli w okresie monitorowania pił czy brał narkotyki. Czyli ten lekarz sobie pojechał do Sopotu odpocząć, a tam przyjedzie ktoś i pobierze mu mocz, może krew, ewentualnie włos – z nich wszystko można wyczytać. No i nie ma o czym rozmawiać. A jeżeli ów lekarz się nie pokazuje i nie informuje gdzie jest, to też wypada z zawodu. Szukając rozwiązań, dotarłem nawet do laboratorium antydopingowego, zajmującego się sportowcami, i zacząłem prowadzić rozmowy, żeby do nich kierować lekarzy na pobranie płynów ustrojowych lub włosa do zbadania. Bo wiem, że lekarze, mając odpowiednią wiedzę, potrafią robić przekręty.Rozmawiałem też z kolegami, którzy pracują w Kanadzie – tam każdy lekarz, u którego stwierdzono „niedyspozycję”, dostaje propozycję leczenia i również ma wyznaczone osoby, które monitorują przebieg tego leczenia. Anglicy robią to samo, przy czym wyłapują i monitorują nie tylko lekarzy, którzy byli nietrzeźwi w miejscu pracy, ale też wszelkie zachowania podważające zaufanie do tego zawodu. Na przykład jeżeli lekarz prowadzi samochód bez prawa jazdy czy bez ważnego ubezpieczenia, to jest wzywany i musi odpowiedzieć na pytania, zostać zdiagnozowany, bo jest podejrzenie, że dzieje się z nim coś złego.

Zawód zaufania publicznego wymaga wyższych standardów.

Zgłaszali się do mnie dyskretnie lekarze, którzy podejrzewali u siebie jakiś problem – alkoholowy czy lekowy – ale bali się, że jeśli pójdą do placówki publicznej, na terapię, do grupy wsparcia, to spotkają tam swoich pacjentów albo dowiedzą się o tym koledzy. Przychodzili więc z tym do mnie, ja ich odpowiednio kierowałem, ale też „trzymałem na pasku”, w tym sensie, że szli na leczenie i musieli mi opowiadać o postępach. Wszędzie w cywilizowanych krajach musisz udokumentować leczenie i jesteś sprawdzany pod kątem utrzymywania abstynencji.

Skoro w USA ten program trwa już pięćdziesiąt lat, to zapewne są dane o tym, jaka jest jego skuteczność?

Badania mówią, że dzięki monitoringowi od 75 do ponad 90 proc. lekarzy z tego wychodzi. A u nas średnia wynosi 30 procent. Poza tym w Ameryce jest jeszcze inna ciekawostka: podobne programy mają piloci linii pasażerskich i również uzyskują tak wysoki odsetek skuteczności. Ostatnio proszono mnie o napisanie wstępu do książki, która się ukaże jesienią, napisanej przez lekarza wywodzącego się z rodziny dysfunkcyjnej, gdzie ojciec i matka zmagali się z uzależnieniem od alkoholu, i który sam uzależnił się od alkoholu i od stymulantów. Był psychiatrą, na odtrucie pierwszy raz trafił do tej samej kliniki, w której robił specjalizację. Przeszedł leczenie i dzisiaj jest specjalistą pomagającym lekarzom z uzależnieniem. I z wielką atencją wspomina okres pięcioletniego monitorowania, dzięki któremu żyje. Bo najgorsze są te pierwsze lata. Trzeba się nauczyć zupełnie innego życia. Przychodzą też trudne chwile, stres, pojawia się coś takiego, co my nazywamy głodem alkoholowym i trzeba umieć sobie z tym radzić. Albo się taka osoba weźmie za siebie, albo się podda i wypada.

Czy panu, jako pełnomocnikowi do spraw zdrowia lekarzy, udało się przekonać kolegów z warszawskiej Izby Lekarskiej, żeby wprowadzili ten program?

Przygotowałem ten program i jeszcze przed zakończeniem swojej kadencji przekazałem go Naczelnej Radzie Lekarskiej na spotkaniu z kolegami z pozostałych kilkunastu izb lekarskich w Polsce. I sam jestem ciekaw, czy gdzieś został on wprowadzony. Podejrzewam, że może gdzieś to robią, ale nie w każdej izbie i nie strukturalnie. Wszyscy mi przytakiwali, gdy mówiłem, że trzeba znowelizować ustawę o zawodzie lekarza, żeby ten program do niej włączyć – no i niestety tego nie zrobili. Panuje tu zmowa milczenia. 

Źle pojęta solidarność?

Tak, zła solidarność. Jako pełnomocnik zrobiłem w 2016 roku badania i okazało się, że niemal 30 proc. ankietowanych lekarzy wyczuwało zapach alkoholu od kolegi w pracy. I nic się nie działo. Taki kolega wciąż pracował, jak nie tu, to tam, bo najwyżej kazano mu się wynieść z tej placówki i nie informowano dalej innych, nikogo właściwie, że coś się wydarzyło. To środowisko nie ma o problemie zielonego pojęcia. Chociaż wydaje się, że lekarze coś na ten temat powinni wiedzieć, to często wiedzą mniej niż przeciętny człowiek. Moi pacjenci po przejściu programu terapeutycznego wiedzą na temat uzależnień dużo więcej od lekarzy.

Czyli jednak trzeba to odgórnie wprowadzić, ustawą lub rozporządzeniem Ministra Zdrowia?

Ministerstwo Zdrowia o tym wie, i wszyscy wiedzą, ale nikt się tym nie przejmuje. A pacjenci cierpią z powodu błędów w sztuce lekarskiej. Znamy badania, że jeśli ktoś za dużo pracuje i nie prześpi nocy, to funkcjonuje tak, jakby miał 2 promile alkoholu we krwi. I on wtedy coś bierze, żeby funkcjonować lepiej. Ale co z tego, że my sobie porozmawiamy, skoro nic z tego nie będzie, nikt nie zadziała…

Bo tu się zderza kilka interesów: politycy nie chcą się narażać, natomiast właściciele szpitali, czyli samorządy, jak i izby lekarskie, borykają się z problemem niedoboru lekarzy.

Mają za mało lekarzy, ale nie wolno ryzykować życiem czy zdrowiem pacjentów. W tej uchwale z 2007 roku chodziło o to, żeby pełnomocnik ds. zdrowia na terenie swojej izby zbierał wszelkie informacje o faktach nadużywania substancji psychoaktywnych, alkoholu czy leków przez lekarzy. Żeby nawiązywał kontakt z tymi ludźmi w celu zdiagnozowania, żeby pomógł w znalezieniu dla nich miejsca leczenia, żeby w razie czego wnioskował o powołanie komisji, która określiłaby niezdolność do wykonywania zawodu, jeżeli ktoś nie chce się leczyć. A jeśli będzie taka potrzeba, to żeby wspierał takiego lekarza w ramach funduszu samopomocowego, nawet finansowego, jeżeli specjalista akurat nie pracuje, bo się leczy. I to wszystko jest opisane. Trzeba stworzyć warunki do jak najwcześniejszego zgłaszania się lekarzy z problemami wynikającymi z używania tych substancji, by zminimalizować możliwość popełnienia przez nich przewinienia zawodowego, czy nawet przestępstwa. To jest wszystko gotowe. Kiedy wyszła sprawa owego lekarza z „ampułeczką”, to pomyślałem sobie, że trzeba naciskać Naczelną Izbę Lekarską, dzwonić do pełnomocników i pytać, co się dzisiaj robi z lekarzami z uzależnieniem. Jakie środki zaradcze wprowadzono? Czy ten program, który wymyśliłem, jest gdzieś stosowany, a jeśli nie, to dlaczego? Nie mówię, że jest idealny, ale można go jeszcze rozwijać, dopracować. Trzeba łapać okazje, gdy jest o tym głośno, i dociskać. Nie słyszałem, jakie są dalsze losy lekarza „z ampułeczką” fentanylu. Może tylko zmienił miejsce pracy?

Z Bohdanem Woronowiczem rozmawiała Bernadeta Waszkielewicz
Bohdan Woronowicz – doktor nauk medycznych, specjalista psychiatra i seksuolog, certyfikowany specjalista oraz superwizor psychoterapii uzależnień. Stworzył i przez 35 lat kierował Ośrodkiem Terapii Uzależnień w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Jeden z dwójki fundatorów Fundacji Biuro Służby Krajowej Anonimowych Alkoholików w Polsce, a także pierwszy Powiernik klasy A (niealkoholik) w polskiej Wspólnocie Anonimowych Alkoholików. Również fundator i wieloletni prezes Zarządu Fundacji Zależni Niezależni. Założyciel i wieloletni dyrektor Centrum Konsultacyjnego Akmed w Warszawie.  Autor ponad 250 artykułów naukowych i popularnonaukowych oraz kilku książek poświęconych problematyce uzależnień. Za swoje osiągnięcia został przez Prezydenta RP odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, przez Ministra Zdrowia honorową odznaką za zasługi dla ochrony zdrowia, a przez Radę Warszawy – Nagrodą miasta stołecznego Warszawy w uznaniu zasług dla Stolicy Rzeczypospolitej Polskiej.